wtorek, 12 listopada 2013

Ohio/Kentucky

Nie mogłam przejść tak po prostu do zdjęć z Nowego Jorku, bo na pewno jesteście ciekawi zdjęć z Cincinatti;))

Widok z Covington (Kentucky) na Cincinnati (Ohio), przez rzekę Ohio oczywiście







Niby USA takie bogate, a światła i znaki drogowe wiszą na kablach...

Typowa "diner", czyli jadłodajnia. Nie polecam;)
'

Wyrób masłopodobny. Również nie polecam....

Ta wizyta musiała się odbyć. Kentucky Fried Chicken w Kentucky. 
Smakuje tak samo wyśmienicie jak w Europie.


Broń trzeba było niestety codziennie zostawiać w domu....

Zawód pucybuta w Stanach nadal żywy.

Codziennie w Florence witała nas wieża 'Florence Y'ALL'

sobota, 1 czerwca 2013

Chicago cdn(ł)

Przygotowując się do zwiedzania Chicago, internet podpowiadał dwie rzeczy: architektura i... pizza. Skoro sobotę poświęciłam na skajskrejpery, w niedzielę wypadało się objeść pizzą. Wybrałam się na tak zwany 'Chicago Pizza Tour', podczas którego znawca pizzy pokazuje turystom (ale także miejscowym) najlepsze, tudzież kultowe, pizzerie. Kultowe dlatego, bo pizzę jadła tam albo Oprah, albo Obama. Zwiedziliśmy 4 miejsca, w którym kosztowaliśmy po kawałku jednej lub dwóch pizz. Smakowały ok, ale moim skromnym zdaniem pizza z Chicago nie jest i nigdy nie będzie pizzą włoską. Pan ekspert rozpływał się nad pizzami, porównywał do włoskich, wychwalał, ale na pytanie, czy był we Włoszech, odpowiedział 'nie'. No cóż...
Ale jedno miejsce było bardzo ciekawe. Nazywało się:

... i serwowało pizzę z kiszoną kapustą i kiełbasą swojską:) Najwidoczniej trzeba się wybrać za ocean, żeby skosztować połączenia kuchni polskiej i włoskiej.... Więcej akcentów polskich w Chicago nie doświadczyłam (no, może poza tym, że matka pana przewodnika była Polką).

Ostatnią rzeczą, którą chciałabym opisać, jest hotel. Trochę już w hotelach pomieszkałam (jakby  dodać to wyjdzie około 4 miesiące) i póki co 'theWit Chicago' wygrywa. Niby nic szczególnego - łóżko, szafa, biurko, łazienka, ale jednak: świetnie dobrane kolory, przemiła atmosfera, bardzo miła obsługa, SPA na miejscu (nie skorzystałam, ale miło było mieć tą opcję), bar na 30+ piętrze z widokiem na miasto. Na powitanie po długiej podróży autobusem dostałam ciepłe muffiny (o 3 w nocy(!), nie wiem czy pani na recepcji miała pod ladą piekarnik?). Zdjęcia mam słabej jakości, więc zainteresowanych zapraszam na stronę hotelu. Jedyne zdjęcie jakie muszę pokazać prezentuję poniżej ;))

Diabeł tkwi w szczegółach


Na koniec jeszcze kilka zdjęć z 94. piętra John Hancock Center - i już niedługo widzimy się w Nowym Jorku!!






sobota, 25 maja 2013

Przygoda z drapaczami chmur

... zaczęła się dla mnie już w podstawówce. Z bratem chodziliśmy na lekcje angielskiego i pewnego razu poznaliśmy nowe słówko: skyscraper. Od razu zaczęliśmy się zastanawiać, czy budynek Mostostalu w Stalowej Woli się kwalifikuje;) Dla niewtajemniczonych: nie kwalifikuje się, ale był to jakiś początek. Nadzieje rosły przy okazji zwiedzania europejskich stolic, ale umówmy się - w Paryżu nie można budować powyżej 6. piętra, z Rzymu czy Londynu też nie pamiętam wieżowców. Nawet w Warszawie - wysokie wieżowce można policzyć na palcach jednej reki, może dwóch... Gdy więc pojechałam do Chicago, zostałam przez tamtejsze widoki zmiażdżona. W jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Miałam szczęście, że na sobotę kiedy tam byłam, przypadła fantastyczna słoneczna pogoda, dzięki której mogę zaprezentować poniższe zdjęcia.

Spacer po Chicago




  
"Trójkątny" budynek w środku zdjęcia to... więzienie. 
Na samej górze panowie grają w kosza:)

Mieniąca się w słońcu wieża to Trump Tower. Od tego Trumpa.



Drapacz chmur podczas drapania chmury;)


Wieżowce wieżowcami, ale hitem numer jeden była zdecydowanie 'Cloud Gate', potocznie zwana 'fasolką'. Ja będę się trzymać oryginalnej nazwy, ponieważ autor rzeźby, Anish Kapoor, określił nazwę potoczną jako 'głupią'. No więc Cloud Gate wykonana jest ze 170 blach ze stali nierdzewnej, tak ze sobą zespawanych i wypolerowanych, że nie widać łączeń. Efekt jest niesamowity - rzeźba w fansastyczny sposób odbija krajobraz wokół.





poniedziałek, 25 lutego 2013

Orville i Wilbur

Nic dziwnego, że bracia Wright są znani jako bracia Wright, skoro mieli na imię Orville i Wilbur. Sprawa miałaby się zupełnie inaczej, gdyby byli Johnem i Kevinem albo Paulem i Peterem. No cóż, nie napiszemy historii jeszcze raz, niech będzie im Orville i Wilbur.
Jak to w życiu bywa, leciałam sobie pierwszy raz w życiu do USA i przyszło mi na myśl, że nie pamiętam dokładnie, kiedy wynaleziono latanie. Przecież w sumie to braciom Wright (imiona w tym momencie nieznane) zawdzięczam fakt, że muszę się pakować średnio co miesiąc i lecieć w nieznane.
Tydzień później jestem w Waszyngtonie, wybieramy z nowo poznanymi znajomymi muzeum, wybór pada na National Air and Space Museum. Ku naszemu zdziwieniu wstęp darmowy, oprowadzenie z przewodnikiem również (później okazało się to regułą w stolicy USA). No więc, zaczynamy zwiedzanie połączone z nauką i oto pierwszy eksponat:

 Pierwszy na świecie samolot

Tak, ten jeden prawdziwy, który 17. grudnia 1903 roku przeleciał ok. 37 metrów  (dumniej brzmi 120 stóp) z Orvillem na "pokładzie". Samolot funkcjonował cały jeden dzień, po czwartym locie porwał go wiatr i się rozbił. Poskładany, spoczywa w muzeum w Waszyngtonie i zachwyca, na serio zachwyca:) Szczerze, nie mogłam się napatrzeć. W samolocie brakuje tylko jednego kawałka - Neil Armstrong zabrał odłamek drewna z tego samolotu na Księżyc - drewienko można zobaczyć w gablotce, z certyfikatem podpisanym przez pana Armstronga. Jakież to amerykańskie;)

Samolot wywarł tak mocne wrażenie, ze zasłużył na wpis indywidualny:) Reszta przygód Justyny za oceanem już wkrótce!


wtorek, 12 lutego 2013

DC

No i wylądowałam w USA. I to nie byle gdzie w USA, tylko na pograniczu Ohio i Kentucky. Jak wiadomo każda amerykańska przygoda powinna się zacząć właśnie tutaj - w Cincinnati;) Ale nie o Cincinnati dzisiaj chcę opowiedzieć, ale o Waszyngtonie. Odwiedziłam stolicę w pierwszy weekend lutego, i była to bardzo udana wycieczka. Pomimo zimna udało mi się przejść całą trasę The Mall, pomimo że to nie jest centrum handlowe;) Jest to pas zieleni, przy którym znajdują się najciekawsze muzea i najważniejsze pomniki. Ale od początku... żeby żadnemu turyście się nie pomyliło, gdzie właśnie wylądował i żadnemu Amerykaninowi nie spadło ani odrobinę poczucie dumy narodowej, lotnisko funduje przypomnienie, tudzież bodziec patriotyczny:


Po dotarciu do hotelu i odświeżeniu byłam gotowa na herbatkę u Obamów. Michelle i Barack okazali się przemiłą parą. Mimo sprzeciwów pierwszej pary, ochrona nie pozwoliła robić zdjęć.... Mam więc tylko takie, na jakie może pozwolić sobie szary turysta:

Z Białego Domu już niedaleko do kolejnych atrakcji. Trzeba tylko minąć najbrzydszy budynek świata, w którym pracuje cała (lub część?) administracja Białego Domu.

Bleh...

Potem już jest tylko ładnie:)
W oddali Monument Waszyngtona. Na pierwszym planie basen, przez który Jenny biegła do Forresta podczas jego przemowy po powrocie z wojny;)

Pomnik Lincolna. To jest właśnie Ameryka. Nie wystarczy, żeby taki Lincoln dostał ogromny, 6-metrowy pomnik. O nie, nie. Trzeba ten pomnik obudować czymś na kształt greckiej świątyni. Inaczej się nie liczy;) Poniżej zdjęcia nocą


To zdjęcie było okupione upomnieniem przez ochroniarzy, że nocą nie wolno wchodzić,
bo schody są śliskie...

Lincoln i jego świątynia za dnia.

Kolejny bohater narodowy i kolejny pomnik wcale nie na wyrost:

Thomas Jefferson.


Nie wiedzieć czemu, Roosevelta i Kinga pozostawiono bez świątyni...

Spacer piękny, na wiosnę okolica musi robić podwójne wrażenie, bo posadzone w okolicy pomnika Jeffersona drzewa wiśniowe przepięknie kwitną. Może jeszcze DC odwiedzę, bo oferta muzeów jest niesamowita. Ale o tym w kolejnym poście.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Zaległości

Ostatnia wycieczka w Nowej Zelandii - Wanaka



Batman żyje i ukrywa się w Nowej Zelandii;)

Szwajcaria.

Kilka zdjęć z Genewy. I ważna informacja - Genewa wcale nie jest ładna! Miasto ma bardzo dobry PR, ale w rzeczywostości rozczarowuje.

Na mulach.

Jesiennie.



Niestety nie udało mi się ustrzec przed czekoladkami.



Recepcja roku 2012;)

Paryż.

Grudniowe opalanie w Paryżu.


Raj na Ziemii.

Tak, istnieje:) I nie trzeba po niego jechać aż do Nowej Zelandii. Wystarczy do Hiszpanii, niedaleko Girony. Mieści się tam zamek Le Mas Sant Joan - miejsce tak spokojne, że wręcz błogie. Od samego przebywania tam człowiekowi robi się dobrze na duszy, wszystkie troski znikają. Nie wiem jak to działa, ale działa. Spędziłam tam tylko dwa dni, ale wypoczęłam za tydzień. Rewelacja.







Lunch na świeżym powietrzu. W styczniu!

No i oczywiście morze jest o krótką przejażdżkę rowerem.