wtorek, 15 stycznia 2013

Urodzoną blogerką

...to ja na pewno nie jestem. Krótka przerwa we wpisach rozciągnęła się do kilku miesięcy. W międzyczasie odbyłam dziesięć lotów do trzech krajów - Szwajcarii, Polski i Hiszpanii. Nie dość że nie opisałam tych wycieczek, to jeszcze nie dokończyłam raportowania przygód z Nowej Zelandii.
Przede mną kolejna daleka podróż, do Cincinatti, USA, ale zanim to, mam silne postanowienie nadrobienia zaległości. Oto część pierwsza:

QUEENSTOWN, NZ

Po deszczowym dniu w Christchurch, wyruszyliśmy do centrum atrakcji podnoszących poziom adrenaliny - Queenstown - miasta, w którym jeśli nie skaczesz na bungy, nie latasz na paralotni czy nie spływasz z zawrotną prędkością kanionem, czujesz się jakoś dziwnie... Już sam lot zapowiadał piękną pogodę, a przez to i możliwość skorzystania z powyższych atrakcji. Zaraz po zameldowaniu się w hostelu, wyruszyliśmy na wzgórze, z którego ja zleciałam na lotni, kolega na paralotni. Wrażenia były niesamowite!!

Dowód na to, że zdjęcie w tle blog nie jest przypadkowe;)

Hostel Czarna Owca



Wioząc as na miejsce, intstruktor zapytał: 
co właściwie skłoniło Was do tego, żeby skoczyć z góry z nieznajomym właśnie dzisiaj?
 Hmm.. do dziś nie za bardzo wiem co odpowiedzieć.

Instruktor składa lotnię


Cała opatulona i gotowa do lotu





Chyba moje najlepsze zdjęcie do tej pory;)



I wylądowali:)

Po tak mocnym uderzeniu na początek, reszta dnia upłynęła spokojnie. Hamburger w podobno najlepszym miejscu na Ziemii i wycieczka gondolą na wzgórze po kolejne piękne widoki:

 Słynny Fergburger.

Widoki na jezioro Wakatipu.